poniedziałek, 5 maja 2014

Z motyką na słońce - filmowe wybryki, które miały być "wielkie"

  Kilka dni temu delikatnie oburzyłam się na facebooku Anną Kareniną Wrighta- nie jestem ekranizacyjnym tyranem, który wymaga całkowitej zgodności adaptacji  z książką -  tak się po prostu nie da. Ale zrobienie z powieści psychologicznej rewii teatralnej rodem z XIX w. to lekka przesada. Te wszystkie poplątane relacje i moralno-egzystencjalne bolączki gdzieś się zagubiły pod pięknymi kostiumami i układami choreograficznymi - cały film czekałam aż zaczną się popisy wokalne - Bogu dzięki nie doczekałam. Oprócz urzekającej sceny balu, podczas której zniewieściały Wroński daje kosza Kitty i uwodzi Annę, nic nie jest fajne (no ok, Jude Law zawsze jest fajny!).

Anna Karenina
 
Mam wrażenie, że reżyser wymyślił sobie tę scenę taneczną, a następnie film wepchnął w teatralną konwencję, która po prostu nie zmieściła w sobie nawet ćwierci bogactwa książki. Oglądałam pełna niesmaku - po świetnej powieści zostało marne love story w wymyślnej oprawie.

    Amerykańcy powinni już wiedzieć, że rosyjskiej duszy to oni nie czują za grosz. Wspomnienie Doktora Żywago ciągle mam w sercu jak żywe – co prawdo reżyserował Włoch, ale Włosi też melancholijnie rozpasanej słowiańskiej duszy nie rozumieją, zaś patronat nad produkcją był amerykański – Amerykanie już w ogóle niczego nie rozumieją . W Żywago  główną postać kobiecą też grała Keira Knigthley. Przypadek? Nie sądzę. Co do Keiry zawsze mam mieszane uczucia- uwielbiam ją na zdjęciach, w kampanii Chanel, z czystą przyjemnością oglądałam ją w Księżnej. Czasem zaś jej żuchwa i półrozdziawiona maniera aktorska jest tak irytująca, że modlę się, by zastąpiono ją dębową szafką.
  Modlę się, by pewnego pięknego dnia nie zarżnięto mojego ukochanego Mistrza i Małgorzatę, jak to zrobiono z Anną K. (tak, wiem, że istnieje serial, którego kadry krążą mi gdzieś tam w odmętach świadomości, jest film z 1994, który też udało mi się zignorować, ale Rosjanom można wybaczyć, że się sami z sobą próbują mierzyć).
  Przerost formy nad treścią dotyczy nie tylko zabaw z wielką literaturą...Podobne odczucia miałam oglądając Nine Roba Marshalla, które odwoływało się do Osiem i pół Felliniego- reżyser sam podłożył sobie kłodę mówiąc o swoich inspiracjach i aspiracjach do Felliniego... O ile Chicago można lubić, albo nie lubić - w zależności od prywatnych preferencji, co do tego rodzaju kina - to jednak  jest ono filmem niezłym, z kilkoma naprawdę robiącymi wrażenie momentami (Cell Block Tango!!), a montaż jest cudowny (zsynchronizowany z dźwiękiem, światłem oraz ruchem, bajka!). "Dziewiąteczka" to nawet nie popłuczyny po genialnym Osiem i pół Felliniego - to po prostu jakiś niesmaczny żarcik kinematograficzny. Oprócz nadmiaru pięknych kobiet w filmie oraz profesji bohatera oba filmy nie łączy nic. Powoływanie się więc na Felliniego jest dość grubym nadużyciem.



    Mam niejasne wrażenie graniczące nieomal z wieszczym przeczuciem, że wielkie dzieła literackie dość rzadko równie dobrze wypadają na wielkim ekranie, co na kartkach papieru. Zupełnie inna rzecz się tyczy marnej i średniej literatury, która całkiem dobrze zakorzenia się w obrazach filmowych. Co się wydarzyło w Madison Country powinno skłonić autora książki do refleksji nad tym, jak tak naprawdę jego romansidło powinno wyglądać, żeby być dziełem, nie pisaniną bez polotu. Brigitte Jones to tak zwana „literatura kobieca” (nie ma wielu sposobów, by bardziej obrazić kobietę) - książka i film nie są szczególnie głębokie czy odkrywcze, ale film jest naprawdę zabawny i da się to obejrzeć. Książkę kupiłam kiedyś przemierzając pociągiem trasę Gdańsk-Warszawa - książka została w pociągu, by zabić czas (dosłownie) kolejnym pasażerom.  Forrest Gump to kolejny dobry przykład -  nie czytajcie tej książki, obejrzyjcie lepiej po raz kolejny film! Jeżeli chodzi o Fight Club, książkę warto przeczytać, ale miażdżąca końcówka filmu sprawi, że niedosyt po skończeniu powieści będzie ogromny. Film nie przewyższa książki, jest jednak bardziej…spektakularny?
  Zachęcam do pozostawienia Waszych wielkich rozczarować adaptacyjnych i tych pozytywnie zaskakujących.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz