Kilka dni temu delikatnie oburzyłam się na facebooku Anną Kareniną Wrighta- nie jestem ekranizacyjnym tyranem, który wymaga całkowitej zgodności adaptacji z książką - tak się po prostu nie da. Ale zrobienie z powieści psychologicznej rewii teatralnej rodem z XIX w. to lekka przesada. Te wszystkie poplątane relacje i moralno-egzystencjalne bolączki gdzieś się zagubiły pod pięknymi kostiumami i układami choreograficznymi - cały film czekałam aż zaczną się popisy wokalne - Bogu dzięki nie doczekałam. Oprócz urzekającej sceny balu, podczas której zniewieściały Wroński daje kosza Kitty i uwodzi Annę, nic nie jest fajne (no ok, Jude Law zawsze jest fajny!).
Anna Karenina |
Amerykańcy powinni
już wiedzieć, że rosyjskiej duszy to oni nie czują za grosz. Wspomnienie Doktora
Żywago ciągle mam w sercu jak żywe – co prawdo reżyserował Włoch, ale Włosi
też melancholijnie rozpasanej słowiańskiej duszy nie rozumieją, zaś patronat
nad produkcją był amerykański – Amerykanie już w ogóle niczego nie rozumieją .
W Żywago główną postać kobiecą też grała Keira Knigthley.
Przypadek? Nie sądzę. Co do Keiry zawsze mam mieszane uczucia- uwielbiam ją na
zdjęciach, w kampanii Chanel, z czystą przyjemnością oglądałam ją w Księżnej. Czasem zaś jej żuchwa i
półrozdziawiona maniera aktorska jest tak irytująca, że modlę się, by
zastąpiono ją dębową szafką.
Modlę się, by pewnego pięknego dnia nie zarżnięto mojego
ukochanego Mistrza i Małgorzatę, jak to zrobiono z Anną K. (tak, wiem, że
istnieje serial, którego kadry krążą mi gdzieś tam w odmętach świadomości,
jest film z 1994, który też udało mi się zignorować, ale Rosjanom można
wybaczyć, że się sami z sobą próbują mierzyć).
Przerost formy nad
treścią dotyczy nie tylko zabaw z wielką literaturą...Podobne odczucia miałam
oglądając Nine Roba Marshalla, które odwoływało się do Osiem
i pół Felliniego- reżyser sam podłożył sobie kłodę mówiąc o swoich
inspiracjach i aspiracjach do Felliniego... O ile Chicago można lubić, albo nie
lubić - w zależności od prywatnych preferencji, co do tego rodzaju kina - to
jednak jest ono filmem niezłym, z
kilkoma naprawdę robiącymi wrażenie momentami (Cell Block Tango!!), a montaż
jest cudowny (zsynchronizowany z dźwiękiem, światłem oraz ruchem, bajka!). "Dziewiąteczka" to nawet nie popłuczyny po genialnym Osiem i pół Felliniego - to po prostu
jakiś niesmaczny żarcik kinematograficzny. Oprócz nadmiaru pięknych kobiet w filmie oraz
profesji bohatera oba filmy nie łączy nic. Powoływanie się więc na Felliniego
jest dość grubym nadużyciem.
Mam niejasne wrażenie graniczące nieomal z wieszczym
przeczuciem, że wielkie dzieła literackie dość rzadko równie dobrze wypadają na
wielkim ekranie, co na kartkach papieru. Zupełnie inna rzecz się tyczy marnej i
średniej literatury, która całkiem dobrze zakorzenia się w obrazach filmowych. Co się wydarzyło w Madison Country powinno skłonić autora książki do refleksji nad
tym, jak tak naprawdę jego romansidło powinno wyglądać, żeby być dziełem, nie pisaniną bez polotu. Brigitte Jones to tak
zwana „literatura kobieca” (nie ma wielu sposobów, by bardziej obrazić kobietę) - książka i film nie są szczególnie głębokie czy odkrywcze, ale film jest naprawdę zabawny i da się to obejrzeć. Książkę kupiłam kiedyś przemierzając pociągiem
trasę Gdańsk-Warszawa - książka została w pociągu, by zabić czas (dosłownie)
kolejnym pasażerom. Forrest Gump to
kolejny dobry przykład - nie czytajcie tej
książki, obejrzyjcie lepiej po raz kolejny film! Jeżeli chodzi o Fight Club, książkę warto przeczytać, ale miażdżąca końcówka filmu sprawi, że
niedosyt po skończeniu powieści będzie ogromny. Film nie przewyższa
książki, jest jednak bardziej…spektakularny?
Zachęcam do pozostawienia Waszych wielkich rozczarować
adaptacyjnych i tych pozytywnie zaskakujących.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz