niedziela, 18 maja 2014

Z brodą czy bez? Przegląd ulubionych postaci noszących kiecki na męskich tyłkach

Uwielbiam facetów w sukienkach. Pamiętam jak na pewnym spektaklu teatralnym z wypiekami na twarzy oglądałam aktora wcielającego się w śpiewającą Violettę Villas. Mężczyźni naśladujący kobiety mają w sobie coś uroczo nieporadnego. Transwestyci (homoseksualni czy nie) to jednak mężczyźni; kobiety udają w sposób, w jaki mało która kobieta chce być postrzegana. Wyolbrzymiają cechy stereotypowej panienki „do podobania się”, co tym bardziej umacnia ich w statusie „bycia mężczyzną” – na płeć piękna patrzą absolutnie przez samczy pryzmat. Powiedzcie Drogie Panie, która z Was wymachuje przesadnie rękami, robi buzię w ciup i nie potrafi zmienić żarówki? Domyślam się, że pewnie ani jedna. Transwestyta to chłopiec, który bawi się w kobietę. Jedni są w tej zabawie mistrzowscy (jeżeli chodzi o przywołanie tej przedemancypacyjnej babeczki będącej skrzyżowaniem nieporadności z lakierem do włosów), inni trochę mniej.

 
Oto kilku moich ukochanych facetów w spódniczkach. Jest absolutnie fajnie, gdy facet  ma grać faceta, który gra kobietę. Tytuł mistrza należy się Willemowi Dafoe – facetowi jak cudownie brzydkiemu, że nie sposób oderwać wzroku od tej brzydoty. Grając  agenta FBI - samczego geja- w „Świętych z Bostonu” Willem Dafoe przebiera się za babeczkę, by wkraść się do domu mafiozów. W rajstopach i wydekoltowanej bluzeczce wyglądał fenomenalnie. Chciałabym mieć tyle seksapilu.
  Nie ma lepszego filmu na jesienną depresję niż „Rocky horror picture show”. Może być ciemno i ponuro (bo i taka jest kolorystyka filmu), lecz widok Tima Curry’ego w kabaretkach działa odświeżająco na zbolałe jesienne serce. Ten uśmiech, kołysanie biodrami, spojrzenie rzucane spod rzęs - nie można nie odnieść wrażenia, że Tim ma przez cały film nieustannie ubaw i czuje się fantastycznie w tym sado-maso wdzianku. Znajdziecie tu wszystko, horror, science fiction, romans, musical! Wytarte do cna klisze popkulturowe otrzymały dzięki temu filmowi nową jakość!  Ten sfilmowany broadwayowski spektakl jest absolutnym fenomenem.  Nie sposób się oprzeć numerom muzycznym, nie sposób nie ulec urokowi doktora Frank-N-Furtera. On omota każdego! Ten film to przeplatanka cytatów, odwołań, parodii, a wszystko przy tym jest tak lekkie i dowcipne, że nawet nie zdajemy sobie sprawy jak dużym kalibrem kulturalnym zostaliśmy uraczeni! To film z 1975 roku, a wciąż zachował „świeżość”, co jest dość rzadkie – sztuka filmowa starzeje się w sposób błyskawiczny.  


Neil Jordan stworzył coś absolutnie bezpretensjonalnego i wzruszającego – to nie łatwe, gdy głównym bohaterem jest chłopiec, który chce być dziewczyną i mieć na imię „Kicia”. Bohaterka "Śniadania na Plutonie" jest urocza i naiwniutka - wydaje się delikatna jak torcik śmietanowy. Summa summarum okazuje się, że Kicia prze do przodu i odbija się od każdej przeszkody jak piłeczka kauczukowa. Główną rolę otrzymał Cillian Murphy – aktor o specyficznej urodzie, która jest dość niejednoznaczna – ma zarówno wydatne cechy męskie (silna szczęka) jako i żeńskie (niewielki nos, pełne usta). Jego warunki zdecydowanie korzystnie wpływają na kreowaną postać o dość niejednolitej seksualności. Kicia to jednocześnie bawiąca się w kobietę dziewczynka, jak i wystraszony chłopiec. Pozostaje mi żałować, że Liam Neeson tak krótko występuje na ekranie - ale dobry i Liam w małych dawkach. W filmie gra także Gavin Friday, irlandzki muzyk, malarz, aktor, który jednocześnie jest ikoną „tych spraw”. Znaczy się jest patronem dziwaków, aspołeczniaków, wyglądających i kochających inaczej (sam jest  żonaty z Renee O’reily).  Gavin jest bliskim przyjacielem Bono – tworzyli razem ścieżkę dźwiękową do  „W imię ojca”, swoje palce maczał Gavin także w soundtrackach do „Wszystkich odlotów Cheyenna” – to również film w delikatnie  queerowym klimacie (absolutnie polecam "Cheyenna" - świetne filmidło).   

Kolejny przystanek – gratka wszechczasów – Johnny Depp w spódniczce i milutkim angorowym  sweterku. Wyglądał chyba bardziej pociągająco w „Edzie Woodzie” niż partnerująca mu Sarah Jessica Parker. Film Tima Burtona z 1994 roku jest hołdem ku czci najgorszego reżysera wszech czasów- Edwarda Davisa Wooda Jr. Edward Wood tworzył  z miłości do kina - jego filmowa biografia opowiada o tej wielkiej miłości, która choć beznadziejna daje cel i poczucie spełnienia. Edward Wood był heteroseksualnym transwestytą (wbrew pozorom to całkiem częste połączenie), który nakręcił na ten temat dydaktyczno-fabularny film „Glen czy Glenda”(1953) , który jest w dużej mierze osobistą historią reżysera.  To debiut pełnometrażowy Edwarda, który był rzecz jasna absolutną porażką. Nikogo nie wzruszyła historia mężczyzny bojącego się przyznać narzeczonej, że lubi przebierać się w jej sweterki, ani lekarza, który postanawia sam przerobić się na kobietę.


  Sądzę, że Amerykanie dość na wyrost wytypowali swojego współziomka na najgorszego reżysera wszech czasów (wystarczy zagłębić się w horrory klasy B lat 50. i 60., żeby znaleźć prawdziwe perełki fatalności i złego smaku), no ale Amerykańcy wszystko chcą mieć „naj” – Europo, nie odbierajmy im tej przyjemności! Polecam zapoznać się z kilkoma dziełami Wooda, filmy są wzruszająco nieporadne, ale mają klimat i czuć tę "filmową miłość". Przecież grunt, to robić co się kocha, wtedy życie trochę lżejsze jest.
Tym optymistycznym akcentem kończę i pozdrawiam wszystkich, którzy czytają moje wypociny!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz